26 grudnia 2005

Ateny 2004 - volumin trzeci.

Od samego początku, kiedy poznałem Wowe zawsze przed snem kłóciliśmy się ile Polsce uda się zdobyć medali. Ja byłem większym optymistą. Mówiłem koło dwunastu. Wowa dziesięć. Kiedy wracaliśmy wieczorem po różnych zawodach padało pytanie: „No i co przyniosłeś?, Znowu nic?, Ty już lepiej nie chodź, bo przynosisz pecha”.

Jak chodziliśmy razem nie mięliśmy żadnych argumentów przeciwko sobie i najczęściej padało proste dosadne polskie stwierdzenie „Nosz Kurwa Mać”.

Dzień 17 sierpnia pamiętam doskonale. Odbył się wtedy drugi mecz grupowy naszych siatkarzy z gospodarzami Grekami, na co nigdzie nie można było zdobyć biletów. Oraz odbywały się finały Judo mężczyzn do 81 kilo z naszym Robertem Krawczykiem.

Kiedy dzień wcześniej rozstawałem się z panem Wojtkiem, umawialiśmy się ze gdyby komuś z nas udało się zdobyć bilety na siatkarzy to zaraz do siebie dzwonimy. Bilety normalnie za 10 euro, byliśmy w stanie za nie dać wtedy maksymalnie 25.

Judo było o 16:30. Siatkówka o 19:30. Ja koło 11 byłem już pod Peace and Friendship Stadium w poszukiwaniu biletów na siatkarzy.

Koników zawsze wszędzie była masa. Najczęściej sprzedawali bilety, które dostawały federacje olimpijskie od MKOL’u. Czasami widzieliśmy jak ktoś przynosił pudełko po butach pełne różnych biletów i sprzedawał za 1000-1500 euro od ręki. O samych biletach mogę napisać 10 stron tekstu i postaram się to kiedyś dokładnie zrobić.

Dość szybko trafiłem, prawdopodobnie, na Belga. Chciałem dwa bilety. Chciał 30 euro za dwa bilety, które normalnie tyle kosztowały. Sprzedawał je za tak zwaną „Face Value”, czyli po cenie, za jaką były w sprzedaży. Jako, że nie miał wydać sprzedał je za 25. Na biletach widniał dodatkowy napis „CIB Incentives Belgium”. Wszystkie bilety „federacyjne” miały tego typu napisy. Te akurat były w piątym rzędzie na samym dole.

Te same bilety koło godziny dziewiętnastej można było sprzedać nawet, za 40-50 euro. Ponad tydzień później jednego wieczoru zarobiliśmy z kuzynem 300 euro w 5h. O tym też kiedyś indziej.

W chwili, kiedy miałem bilety w ręku, jeszcze zamroczony z niedowierzania jak łatwo poszło, po trzy krotnym sprawdzeniu czy to na pewno dobre bilety, wysłałem sms’a do pana Wojtka „Mam, do zobaczenia wieczorem”.

O 16:30 zaczynały się pól finały Judo. Byłem tam już koło 15. Do środka nie wpuszczali, bo było trzeba czekać aż skończą się poprzednie zawody. Pamiętam, że było potwornie gorąco i ani grama wolnego cienia.

Planując wyjazd rozmawiałem z wszystkimi znajomymi, którzy mieli jakikolwiek związek ze sportami olimpijskimi. Pytałem kumpla trenującego szermierkę, na co warto iść i gdzie mamy szanse. Pytałem kumpla trenującego Judo, na co warto iść i gdzie mamy szanse.

Szansa oczywiście była taka ze mogli się oni wszyscy mylić. Ja ze swoim biletem i tak już bym nic nie zrobił. A wchodząc do budynku po prostu bym się dowiedział ze nasz Robert odpadł po pierwszej walce.

To jest też właśnie jeden z największych paradoksów uczestnictwa jako kibic w Olimpiadzie. Będąc na miejscu masz jedną setną tych informacji, co siedząc przed telewizorem w Polsce. Po prostu nie masz pojęcia, co się gdzie dzieje. Chyba ze dostajesz, co 5 minut, sms’y z Polski.

Na obiekcie spotkałem dość sporo Polaków i miałem możliwość porozmawiania z komentatorem, który nie mam pojęcia jak się nazywa, ale komentował albo dla TVP albo dla Eurosportu. Powiedział ze Robert wyglądał rewelacyjnie. Że mówią że ma bardzo duże szanse na złoto i że powinno być dobrze.

Było, do 3 sekundy przed końcem. Tak to była ta walka.

Znajomy Judoka, któremu gratulowałem nosa, i któremu dziękowałem po igrzyskach za poradę mówił, że Krawczyń mógł wtedy nawet usiąść w tym pieprzonym pół finale i i tak by wygrał. Dał się przewrócić to przegrał.

Emocje, które wtedy przeżyłem były nie porównywalne do niczego innego, co przeżyłem wcześniej a miało związek ze sportem. Nie porównywalne.

Z walki o brązowy medal, pamiętam tylko irytację Polskich kibiców, którzy nie dowierzają, co widzą. Robert ! Robert ! Robert !

Walka przegrana.

Wracając poznałem 3 chłopaków w moim wieku. Przyjechali z Tychów. Wymieniliśmy się numerami i powiedzieli ze, jeżeli kiedykolwiek będę potrzebował bilety do Spodka na siatkówkę to żebym zadzwonił, bo zawsze dostają masę od związku i nie maja z nimi, co zrobić. Mówili ze jeżdżą na wszystkie wyjazdowe mecze reprezentacji Polski, i ze niedługo jada do Irlandii na nasz wyjazdowy mecz grupowy, gdzie ich z resztą widziałem. Wspominali o przyjaźni z Jurkiem Dudkiem, z którym często są w kontakcie i z którym poznali się jak ten grał jeszcze w Tychach. Dzień później to oni złapali od naszej, zlotej Otyli wianek oliwny, w którym chodzili na potem zmianę. Kiedy w tym roku oglądałem finał ligi mistrzów Milan-Liverpool i po prawej stronie zobaczyłem wielką polska flagę z napisem „Tychy” wiedziałem ze to Łukasz z ekipą. Coś niesamowitego.

Tak naprawdę w tym momencie mogłabym ten dzień już skończyć, bo wrażeń miałem dość. Ale czekała mnie jeszcze przecież siatkówka.

Z panem Wojtkiem spotkałem się dość szybko. To, co się działo przed obiektem w poszukiwaniu biletów przechodziło jakiekolwiek wyobrażenie. Gospodarze po prostu musieli być w środku i płacili setki.

Sala była pełna. Około 9 tysięcy ryczących Greków. Hellas, Hellas, Hellas.

Nas były dwie główne grupki około 50-75 osobowe siedzące po przeciwnych stronach. W naszej grupce znalazła się m.in. Ola, której udało się zdobyć bilet.

To był trzeci dzień igrzysk, mój pierwszy, w którym straciłem głos. Po tygodniu struny głosowe się przyzwyczaiły i mogłem ryczeć 24h/7.

Emocje były tylko w pierwszym secie, który wygraliśmy do 21. Kolejne 3 dość łatwo do tyłu. Pod koniec czwartego seta w zwycięstwo wierzyła już tylko Ola. Tej dziewczyny nie dało się zniszczyć. Dziewczyna szczuplutka, 160cm wzrostu, która złości się na 50+ chłopa którzy nie mają siły. Tak potem było zawsze.

Po tym meczu zostaliśmy jeszcze na Brazylia-Włoch zakończony zwycięstwem w Tie-Breaku Brazyli 33-31!!

Ten ostatni mecz przyjąłem spokojnie jak kościelna marianka z różańcem w ręku, wykończony po niesamowitym dniu. No, ale rano trzeba wstać. O 10:00 zaczyna walczyć Sylwia Gruchała, a ja przecież jeszcze musze gdzieś wcześniej kupić bilety..

Zapytany przez Wowe jak Judo.. uśmiechałem się, pokiwałem glową, mowiąc: „Wiem, to przeze mnie.”

16 grudnia 2005

Ateny 2004 - volumin drugi.

Na drugi dzień mojej obecności na igrzyskach zaplanowany miałem tylko mecz baseball’a. Planując swój wyjazd pół roku wcześniej ograniczony byłem przede wszystkim finansowo. Planując chciałem wybrać konkurencje, w których mamy największe szanse zdobyć medal. Wybierałem przede wszystkim finały nie interesując się eliminacjami. Były dni takie jak właśnie 16-ty sierpnia gdzie robiła się jakby „Polska dziura” i albo nikt nie startował albo bilety były po prostu przerażająco drogie. Na takie dni kupowałem najtańsze możliwe bilety, chcąc po prostu miło spędzić czas.

Posiadane bilety były ważne również z innego powodu. Pozwalały na podróżowanie cała komunikacja miejska danego dnia, kiedy odbywały się zawody. Metro, autobusy i specjalnie zbudowana na igrzyska linia tramwajowa. Tą ostatnią nikt nie podróżował, była po prostu tragicznie wolna. Z autobusami było o tyle fajnie ze nigdy się na nie nie czekało. Podchodziłeś na przystanek, wsiadałeś i po góra minucie autobus odjeżdżał. Klimatyzacja i masa uśmiechniętych turystów z flagami w ręku, na twarzy lub na plecach. Rozmowy na temat „skąd jesteś?”, „na co jedziesz?”. „ile macie medali?” to na igrzyskach coś tak częstego jak oddychanie. Metro to chyba jeden z najlepszych wynalazków, środków transportu w naszym wszechświecie. O tym jednak napisze później.

Wspomniany wyżej baseball miałem na godzinę 18:30. Szybko doszedłem do wniosku, że plan, który układałem w lutym będzie musiał być natychmiast zreorganizowany. Przecież nie pojadę zwiedzać z nudów akropolu. Według gazetki wyraźnie było napisane ze o 16:30 Ola Klejnowska startuje w finale podnoszenia ciężarów. Problem polegał na 35e za bilet. 35e to suma za którą mogłem kupić bilety na cztery mecze siatkarzy. Szybko się zdecydowałem myśląc ze da się 2 tygodnie przeżyć jedząc chleb i banany.

W Nikaia Olympic Weightlifting Hall było może z 30 polskich kibiców. W sumie na obiekcie może było z 350 osób. Sytuacja, która jak mówił Wowa w Sydney była nie do pomyślenia. Pustki. O ile nie startowali gospodarze pustki były często, zresztą nawet jak startowali to pustki się zdarzały.

Na obiekcie siedziałem sam. Szybko dosiadł się do mnie około 40sto letni Polak. Marcin – Wojtek, Wojtek – Marcin. „Skąd Pan przyjechał panie Wojtku i dlaczego sam?” zapytałem.

Pan Wojtek okazał się belfrem z Brodnicy. Dyrektor szkoły podstawowej. Wuefista. Wielo-wielo-wieloletni kibic sportowy. Spełniał jedno ze swoich marzeń życiowych. Także przyjechał do Aten sam. Po zapoznaniu i krótkiej wymianie zdań na temat szans medalowych Oli nawiązaliśmy kontakt z jeszcze jedną osobą, która siedziała przed nami.

23 letnia Ola z Warszawy. Studentka psychologii. Przyjechała do Aten na wakacje, zaproszona przez znajomych. Bilet na ciężary dostała w prezencie. Znalazła się tam przypadkowo. Nie była specjalnie kibicem, czuła po prostu w sercu trochę patriotyzmu. Ola, co by nie mówić była fajna dupa. Miała flagę wielkości chusteczki do nosa i jak się okazało parę dni później chyba największe polskie serce w Atenach. Razem z Wojtkiem namówiliśmy Ją na siatkówkę następnego dnia, potem już poszło.

Ola Klejnowska walczyła jak mogła. Od samego początku nie było złudzeń ze Azjatki są tego dnia za mocne. Chinka, Koreanka, Tajwanka, Turczynka i Polka. Taka była kolejność końcowa. Piąte miejsce i rozczarowanie. Chyba większe Klejnowskiej niż nasze.

Po pamiątkowej fotce przed budynkiem, Pan Wojtek zapytał, co mam dzisiaj jeszcze w planie? Praktycznie na wszystko, co proponowałem odpowiadał „To jest chyba moja ostatnia szansa w życiu żeby to zobaczyć wiec chętnie pojadę z Tobą”.

Na baseball spóźniliśmy się z 45 minut. Japończycy grali z Holendrami. Na trybunach była raczej impreza niż zawody sportowe. Muzyka, browarki, tańce i dużo śmiechu. Tłumaczyłem Panu Wojtkowi zasady na zmiany z robieniem zdjęć z Japończykami. Nie przesadzając zrobiłem Mu chyba z 15 zdjęć. Japończycy z flagami i w środku pan Wojtek. Oczywiście była to „ostatnia szansa w życiu żeby to przeżyć” wiec zdjęć chciał mase. Obydwoje mieliśmy oczywiście flagi Polski, co było dość dziwne na meczu baseballu, gdzie grali Japończycy z Holendrami. Pod koniec spotkania na przeciwnej trybunie zobaczyliśmy, że nie jesteśmy sami. Pojawiła się jeszcze jedna flaga biało-czerwona. Koło 21 wracaliśmy do hoteli.

W drodze powrotnej w autobusie, odwróciła się do nas siedząca przede mną Hiszpanka. Nie miała więcej niż 22 lata. Mówiła ze jest dziennikarką. Wojtek nie mówił po angielsku (w tym przypadku na moje szczęście), wiec na zadawane pytania, do jak mówiła artykułu, odpowiadałem ja. Hiszpance dałem wtedy nie mniej niż 7. Do dzisiaj nie wiem gdzie ja kurde miałem głowę podczas tej olimpiady.

Do hotelu dotarłem koło 23.